Wszyscy mamy chociaż jedną znajomą osobę, która publikuje w Internecie ”więcej” niż reszta, prawda? Nie chodzi mi jednak o częstotliwość postowania, ale o zawartość. Przeglądając media społecznościowe, raz na jakiś czas zatrzymujemy się przy czyimś zdjęciu i przeszywa nas myśl “dlaczego ktoś wrzuca TAKIE rzeczy?!”. No, ale takie czyli jakie? Zbyt śmiałe? Intymne? Prywatne? Gdzie więc znajduje się granica między tym co prywatne, a publiczne? Czy taka granica właściwie istnieje?
Na wstępie zaznaczę, że niniejsze rozważania dotyczą obyczajowego aspektu użytkowania Internetu. Na to, że każdy nasz ruch w sieci wyłapują i kolekcjonują informatycy ze słonecznej Kalifornii, niestety nie mamy wpływu. Możemy się jednak zastanowić, co motywuje – innych, ale też nas – do wrzucania na Facebooka swoich aktów lub zdjęć z porodówek.
Dla jednych prywatna baza kontaktów, dla drugich wirtualny śmietnik
Miesiąc temu stuknęła mi równa dekada, odkąd założyłem konto na Facebooku, a potem na innych platformach. W ciągu całego tego czasu zauważyłem, że wśród użytkowników mediów społecznościowych, ścierają się dwie charakterystyczne postawy. Pierwszą jest traktowanie Internetu “na poważnie” i godnościowo. Takie osoby akceptują zaproszenia wyłącznie najbliższych przyjaciół, rodziny i ewentualnie współpracowników. Generalnie z osobami, z którymi utrzymują realny kontakt. Ich walle to nierzadko cybernetyczne świadectwo życiowych i zawodowych osiągnięć, zbiórek charytatywnych, w których brali udział lub ważnych dla nich miejsc, które odwiedzili. Drugą postawą jest traktowanie Internetu jak wirtualnego śmietnika lub tablicy ogłoszeń. Ci użytkownicy mają tysiące znajomych i nierzadko nie znają sporej części z nich. Z kolei treści, które udostępniają to melanż wszystkiego, co się dzieje u nich w życiach – od memów z kotami po zdjęcia z pogrzebu babci.
Z jednej strony są wyreżyserowane życiorysy przypominające laurki, a z drugiej uzewnętrznianie absolutnie wszystkiego. Społecznościowa małomówność i socialowe wodolejstwo, tuż obok siebie, chociaż nie zawsze w pokojowej koegzystencji. Długo zastanawiałem się czy istnieje jakiś związek przyczynowo-skutkowy takiej sytuacji, no i jak to wszystko ze sobą pogodzić. Z odsieczą przyszedł francuski filozof Jean Baudrillard, ze swoją legendarną książką „Ameryka”, w której sportretował media masowe Stanów Zjednoczonych:
W swoich rozważaniach filozof nazwał USA “hiperrzeczywistością” i urzeczywistnioną utopią. Medialnego oblicza Ameryki, Baudrillard użył jako doskonałego modelu do analizowania wszelkich wariantów świata nowoczesnego. Co ważne: miało to miejsce na ponad dekadę przed wynalezieniem Internetu. Jak wygląda więc hiperrzeczywistość dzisiaj?
Pics or it didn’t happen
Nie tak dawno temu, bo w 2018 roku, amerykański muzyk Jack White wydał swój nowy album i ruszył w trasę koncertową. White wielokrotnie podkreślał w wywiadach, że fani coraz więcej uwagi poświęcają chwaleniu się obecnością na koncertach, niż uczestniczeniu w nich. Dlatego też postanowił uczynić swoją trasę wyjątkową – w trakcie jego występów zabroniono używać smartfonów. Każdy z uczestników wydarzenia musiał umieścić swój telefon w specjalnym pojemniku, który odblokowywał się po koncercie.
Rozumiem frustrację muzyka, który próbuje stworzyć więź z widownią podczas wykonywania intymnego utworu, ale zderza się ze ścianą setek iPhonów nagrywających występ. Cała symbolika oraz ładunek emocjonalny znika, a wydarzenie, które mogło być niezapomnianym przeżyciem, zamienia się w sekwencję piosenek, pieczołowicie utrwalonych w Apple’owskiej chmurze. Zabawne, że jeszcze w latach osiemdziesiątych Baudrillard stwierdził, że:
“zbliżamy się coraz bardziej ku standardowi high-definition – bezużytecznej doskonałości obrazu.”[2]
Przypadek White’a był klarowny, obustronny: ja upubliczniam swoją prywatność w zamian za prywatyzację twojej publiczności. Uczestnicy mogli albo się zgodzić albo zwyczajnie nie pójść na koncert. Jaki jest jednak kodeks uczestnictwa w social-mediach, gdzie zasady sprowadzają się do ogólnych zakazów nagości, wulgarności czy przemocy?
To my jesteśmy granicą
Aktorzy są rzemieślnikami, którzy z własnego ciała oraz emocji uczynili narzędzia pracy. Rolami, w które się wcielili, pokazują całemu światu latami ćwiczony warsztat oraz możliwości. A ponieważ jest to ich zawód, to jak największe grono odbiorców, może zwyczajnie zapewnić im pracę. To samo tyczy się muzyków, rzeźbiarzy, modeli i praktycznie każdego, kto swoją działalność bądź rzeczy, które tworzy, zamienił w zawód.
Prywatność w kulturze masowej jest coraz częstszym tematem ze względu na celebrytów oraz wszelakie osobistości Internetu. Osobiście uważam, że grono wykonawców należy zasilić również influencerami lifestyle’owymi. Jeżeli ktoś uczynił ze swojego prywatnego życia interaktywny billboard oraz główne źródło dochodu, to nie dziwię się, że chce nim dotrzeć do jak największej publiczności. A już na pewno daleki jestem od moralnej oceny takiej decyzji czy to jest dobre lub złe.
W jednym z pierwszych rozdziałów Ameryki Baudrillard napisał:
„Od Amerykanów żądam tylko, by byli Amerykanami.”
Tego żądam od siebie, a Wam radzę. Abyśmy byli sobą w postowaniu każdego zdarzenia z każdego dnia, bądź nie postowania w ogóle. Abyśmy sami wyznaczali granice naszej prywatności oraz jak wiele z niej jesteśmy chętni pokazać światu.
[1] Baudrillard Jean, Ameryka, przeł. Renata Lis, Wyd. Sic!, Warszawa 1998
[2] Baudrillard Jean, „Symulakry i symulacja”, przeł. Sławomir Królak, Wyd. Sic!, Warszawa 2005